A dzisiaj jest dzień 40. i wpisu o radości dnia czterdziestego dzisiaj nie będzie.
Może ktoś zauważył, że już chyba dwa razy sprytnie "ominęłam" jakiś dzień po drodze, kiedy radostki nie zauważyłam lub nie miałam siły/ochoty przedstawić. A dzisiaj robię to otwarcie - pomyślałam, że to też ważne.
Że nie zawsze trzeba znaleźć powód do zadowolenia. Czasem doba nie przynosi nic, co jesteśmy w stanie zinterpretować pozytywnie albo uwiecznić. Czasami dzień jest po prostu do dupy i trudno, nie będę udawać, że go nie było.
W ostatnie dni wymęczyłam się tak bardzo, że wczoraj prawie straciłam przytomność w autobusie, więc dzisiaj spałam do 15:00. Jak już się obudziłam, nie miałam siły na konkretne pracowanie, więc ogarnęłam na ćwierć gwizdka jakieś konieczności (pranie, mail), a poza tym czytałam głupie gazety i siedziałam na fejsie. A potem mężowi odholowano samochód (oczywiście w niesprawiedliwy, cholernie wyłudzający, złodziejski sposób), więc musiałam wyściubić nos z domu po to, żeby poszlajać się po oddziałach Straży Miejskiej i parkingach, żeby pomóc mężowi odzyskać auto i wrócić do domu.
Mogłabym ucieszyć się, że ale fajnie, mam luksus pospania do 15:00 kiedy potrzebuję. Ojej, dobrze, że odholowali na Mokotów, a nie na Pragę. Zrobiłam pranie, to znaczy, że mam w co ubrać rodzinę. I tak dalej. I jestem za to wszechświatowi wdzięczna, naprawdę. Tylko nie zawsze mam siłę w morzu rozgoryczenia potraktować takie rzeczy jako oznaki mojego szczęścia. Element 100 happy days.
To tyle w temacie.
PS Gosia Darmas, od Ciebie obrazek i inspiracja do "coming outu" z gorszym dniem. Pozdrawiam :*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz